Dla pokolenia wychowanego na „Hej, hej, tu NBA!” będą to Magic Shaqa i Penny’ego, Bulls Jordana, Rockets Olajuwona lub któraś z drużyn, którym się prawie udało, ale trafiła na MJ-a. Dla pokolenia wychowanego w latach 2000+ będą to Lakers Shaqa, Suns Nasha czy Kings Webbera. Ci, którzy zaczęli z NBA jeszcze trochę później, zawsze będą kochać Celtics Kevina Garnetta czy Lakers Bryanta. Wreszcie wśród współczesnych dzieciaków kultem na pewno zostaną otoczeni Warriors Stepha, Miami LeBrona, Thunder Duranta, Spurs Parkera, Raptors Kawhiego, a może nawet Celtics Asseta. Moją drużyną są Pistons 2003–2008.
Żeby zakochać się w zespole, o którym potem opowiada się wnukom, wcale nie potrzeba jego sukcesów. Oczywiście, często idą one w parze, ale czasem wystarczy jeden ekscytujący gracz, odmienny styl czy charakter drużyny. Jeden grubas zjadający atletów jak Z-Bo w Memphis.
Do Pistons dotarłem jako młody szczaw za posągowym Benem Wallace’em, który szczęśliwie trafił tam, kiedy moja miłość do koszykówki osiągała apogeum i – nie oszukujmy się – drużyna z Motown akurat zaczęła wygrywać.
Z całego runu wielkich Pistons najlepiej pamiętam dwa momenty. Jeden to Ben Wallace rzucający za trzy w 2004 roku. Drugi – to Robert Horry rzucający za trzy w 2005. Ten drugi jest smutny, więc opowiem o pierwszym.
To nie jest jednak tak, że mogę od razu powiedzieć, gdzie i kiedy „Big Ben” składał się do rzutu zza linii, który poleciał metr obok tablicy, a mimo to się cieszyłem. Każda wielka drużyna ma swoje korzenie w minionych sezonach. Dla Pistons 2004 był to sezon 2002/03.
Fundamenty
Detroit Pistons 2002/03 byli twardzi, wolni i skuteczni, ale pozbawieni wielkiego ofensywnego talentu. To było uosobienie czasów kryzysu w NBA. Defensywny team złożony z odrzutów z całej ligi, zdecydowanie nieekscytujący. Latem 2002 roku Pistons pozyskali od Washington Wizards Ripa Hamiltona, podpisali wolnego agenta Chaunceya Billupsa, sprowadzili z Europy wybranego rok wcześniej Mehmeta Okura i wybrali w drafcie nikomu nieznanego Tayshauna Prince’a. Za ich najlepszego gracza uznawany był Ben Wallace, świeżo wybrany najlepszym obrońcą sezonu.
Mimo wzmocnień uchodzili przede wszystkim za drużynę sezonu zasadniczego. Dość powiedzieć, że po osiągnięciu najlepszego bilansu na Wschodzie już w pierwszej rundzie przegrywali po czterech meczach 1–3 z rozstawionymi z numerem ósmym Orlando Magic. Pokazali jednak wtedy charakter, który potem będzie tak typowy dla ich wieloletniego pobytu na szczytach ligi. Nie tylko wygrali pozostałe trzy spotkania, ale również zrobili to, ograniczając rywala do 82,7 punktu na mecz i zdobywając średnio 17 punktów więcej. Kiedy wyglądało już, że się rozpędzają po pokonaniu w kolejnej rundzie Sixers 4–2… w finale Wschodu dostali łomot od niżej rozstawionych Nets Jasona Kidda 4–0. Z tej serii dla późniejszej narracji równie ważne jak wynik jest to, że Pistons pierwsze dwa spotkania u siebie przegrali łącznie czterema punktami, a obie drużyny miały problem z przekroczeniem 80 punktów. Na koniec jedynym sukcesem drużyny była druga nagroda DPOY dla Bena Wallace’a wraz z jego wyborem do All-Star Game.
Takie końcowe rozstrzygnięcie oznaczało spore rozczarowanie w organizacji z Motown, która jednak tym sezonem zbudowała solidne podstawy do długotrwałej jakości. Generalny menadżer Joe Dumars ośmielił się zwolnić Ricka Carlisle po zaledwie dwóch latach kontraktu i doprowadzeniu drużyny do finału Wschodu i w jego miejsce zatrudnił skłóconego z Sixers Larry’ego Browna. Ruch był o tyle szokujący, że Ricka uznawano za wschodzącą gwiazdę trenerską, a Browna za co najwyżej solidnego rzemieślnika, specjalistę od obrony, który wszystkie swoje sukcesy zawdzięczał geniuszowi Iversona.
Dumars w bardzo mocnym drafcie 2003 wylosował fantastyczny drugi pick, przepustkę do nieba. Skąd tak dobra drużyna miała tak wysoki pick? To było rozliczenie z Memphis (wtedy Vancouver) z dealu Otisa Thorpe’a z… 1997 roku. Pick był zastrzeżony w 2003 tylko w top 1. O tym, dokąd trafił, zadecydował być może najważniejszy rzut monetą w historii NBA, wykonany przed loterią, rozstrzygający o szansach na jedynkę między Cavs i… Grizzlies. (Gdyby moneta spadła na drugą stronę, LeBron trafiłby do Kanady, Cleveland miałoby Darko Milicicia, a Detroit pick w kolejnych latach… resztę dopiszcie sobie sami). Po tym, jak Cavs z numerem pierwszym wybrali LeBrona Jamesa, Pistons z radością wzięli idealnie pasującego do ich zespołu, bardzo uniwersalnego dzieciaka z Europy… Darko Milicicia. (Nawet jeśli teraz zgrzytnęliście zębami, wtedy wydawało się, że to fantastyczny ruch, a obecny serbski farmer był wówczas uważany za jedynego gracza w drafcie, który może przebić Jamesa. On, a nie wybrani po nim Anthony, Wade i Bosh).
Sezon 2003/04
Z tak solidnymi podstawami zespół przystąpił do kolejnego sezonu jako faworyt do finału Wschodu. Pod dowództwem Larry’ego Browna balans w grze drużyny przesunął się jeszcze bardziej w stronę defensywy. Po tempie 86,8 posiadania na mecz (dla kontekstu – najwolniejsze tempo w lidze w 2019 to 97,2 posiadania na mecz Memphis Grizzlies), przy którym zespół zdobywał na 100 posiadań 104,1 punktu i tracił 99,9, z Brownem Pistons osiągnęli co prawda ciut szybsze tempo (87,9) posiadania na mecz, ale już przy tylko 102 punktach zdobytych na 100 posiadań (najgorsi w 2019 Knicks – 104) i raptem 95,4 traconych (najlepsi w 2019 roku Bucks – 104,9). Jednak mimo dramatycznej różnicy w stylu w grze drużyny widać było wiele elementów ze współczesnej koszykówki. W piątce jako silny skrzydłowy wychodził często rozciągający grę Okur, a Ben Wallace, mimo że był najlepszym obrońcą drużyny, wcale nie krył najlepszego podkoszowego rywali. Robili to Okur i Elden Campbell, dzięki czemu świetnie zmieniający krycie i pomagający „Big Ben” mógł odpuszczać swojego gracza i łatać dziury w obronie zespołowej niczym Draymond Green A.D. 2000.
Pistons zaczęli sezon mocno, od bilansu 33–16, jednak podobnie jak rok wcześniej w okolicy All-Star Game przyszła seria porażek. Tym razem Joe Dumars nie grał na przeczekanie, tylko przechwycił na rynku niechcianego przez swój charakter byłego członka JailBlazers Rasheeda Wallace’a, na dobre cementując podstawy Pistons. Od tego momentu zespół „kliknął” i skończył sezon 16–3. Sheed w obronie przejął rolę pierwszego obrońcy podkoszowych gwiazd rywali, natomiast w ataku z lubością stał na obwodzie niczym współczesny stretch-4, czasem nawet stretch-5…. za co był niemiłosiernie krytykowany przez konserwatywnych kibiców.
„Goin to Work”
Ta drużyna, jak wiele przed nią i wiele po niej, kradła serca również dzięki idealnemu zgraniu się z duchem miasta, w którym występowała. To wspólna cecha większości legendarnych zespołów w historii ligi. Celtics Birda byli wredni, Lakers Magica nie bez powodu byli określani jako showtime, w grze Suns Nasha i Warriors Stepha widać było słońce, a Knicks Rileya balansowali na granicy brutalności, jak cały Nowy Jork w tamtym czasie. Pistons 2004, jak na drużynę z robotniczego miasta przystało, codziennie przychodzili do roboty, pracowali ciężej niż inni, często robili nadgodziny, byli najlepszymi rzemieślnikami w swoim fachu, pozbawionymi jakiegokolwiek gwiazdorskiego sznytu. Wielu z nich było niechcianych w poprzednich zakładach pracy, wielu miało na swoim koncie czarne karty. Wygrywali nie pięknymi akcjami, ale obroną, pasją i zaangażowaniem. Oglądając ich mecze, niemal widać było kurz, robotnicze ubrania i ciężkie podkute buty. Może gdyby podnieść wzrok z boiska, w piątym rzędzie można by zobaczyć tak ubranych ludzi, przychodzących wprost ze zmiany w fabryce General Motors. To było czuć w powietrzu. Już nie byli źli i brutalni jak ich mistrzowscy poprzednicy z czasów, kiedy całe miasto się trzęsło. Oni po prostu przychodzili harować tam, gdzie inni grali. Można było tego nie lubić, ta koszykówka nie była piękna, ale piękny był wysiłek i pięciu ludzi na boisku pracujących jak pięć palców jednej dłoni. Dla nich nie było przegranych spraw, straconych piłek i beznadziejnych sytuacji. Walka i pasja. Ciężka praca pokonująca talent, bo żaden talent nie pracował tak mocno. Porwali tym mnie, porwali całe miasto i miliony kibiców na świecie.
Play-offy 2004
Mimo mocnego finiszu Pistons nie udało się dogonić pierwszych w konferencji Indiana Pacers (61–21). Skończyli z drugim bilansem na Wschodzie (54–28), co dało im rozstawienie z trójką, za rywalami z New Jersey, którzy wygrali Dywizję Atlantycką.
Po pierwszej rundzie, w której pokonali bez większych komplikacji Milwaukee Bucks, przyszła kolej na rewanż za poprzedni finał konferencji z New Jersey Nets. To była prawdziwa droga przez mękę.
Pierwszy mecz wygrali w domu… 78–56 (!!!). Drugi wygrali 95–80. Trzeci przegrali 64–82, czwarty –79–94.Wreszcie piąty, u siebie, przegrali po trzech dogrywkach 120–127.
W tym momencie wydawało się, że Nets wydarli Pistons serce. W końcu to tutaj narodził się Chauncey Billups, „Mr Big Shot”, który doprowadził do pierwszej dogrywki, trafiając z połowy boiska, od deski, równo z końcową syreną przy stanie 88–85 dla rywali. Przegrana w takim meczu, po takim rzucie i na swoim parkiecie złamałaby niemal każdą drużynę. Ale nie Pistons.
To w meczu numer sześć na dobre narodzili się „Goin to Work”. Sprowadzili to spotkanie do swojego poziomu i swojego tempa. Pozwolili Nets na oddanie tylko 68 rzutów i zablokowali dziewięć z nich, zatrzymali rywali na 27 trafieniach.
Gdy Nets doszli ich na dwa punkty (72:70) na 5:30 do końca i w trzech kolejnych posiadaniach mieli szansę wyrównać lub wyjść na prowadzenie, Pistons kolejno wymusili na Jasonie Kiddzie stratę, wymusili błąd 24 sekund, a Rasheed Wallace zablokował rzut Kenyona Martina. Drużyna z Motown od tego momentu do końca meczu zaliczyła co prawda tylko dwa trafienia z gry, jednak sama pozwoliła Nets na dokładnie tyle samo. Ben Wallace zebrał 20 piłek, a Rip Hamilton rzucił najwięcej w meczu, raptem 24 punkty. Żadne fajerwerki, tylko czysta twarda praca, nawet w obliczu największej próby. Chrzest ognia dla drużyny.
W ostatnim meczu serii nie dali podłamanemu rywalowi szans i wygrali 95–69. W całej serii zatrzymali przeciwnika na średniej 83,3 punktu na mecz, a nie licząc spotkania na trzy dogrywki, w pozostałych sześciu meczach na średniej ledwie 76 punktów.
Czysty grind
W finale konferencji na Pistons czekał dyszący żądzą rewanżu Rick Carlisle i jego młodzi Indiana Pacers. Obie drużyny miały defensywną tożsamość i nie bały się sprowadzenia spotkania do poziomu walki w błocie. Zaowocowało to jednym z najbardziej nieoglądalnych, tfu, przeznaczonych dla koneserów pojedynków w historii. Dość powiedzieć, że zwycięscy gracze z Detroit zdobywali średnio 75 punktów na mecz, a ich przeciwnik niespełna 73. We współczesnej koszykówce to wynik osiągalny do przerwy.
Seria, jak zwykle dla tej drużyny, była dramatyczna. Po pierwszym meczu, w którym Pistons zaliczyli w końcówce klasyczny choke, Rasheed mimo trafienia ledwie jednego rzutu w meczu wyszedł do mediów z czymś, co będzie mantrą tej drużyny przez lata. Jak każdy dobry rzemieślnik, dał gwarancję: „They will not win game 2”.Powtórzył to potem kilka razy, kazał dać na okładkę – cały Sheed. Choć jedno trzeba mu przyznać. To słowny facet.
W być może najważniejszym spotkaniu Pistons w tamtych play-offach przy stanie 69:67 Chauncey Billups stracił piłkę na rzecz Jamaala Tinsleya, który wypuścił do kontry biegnącego samotnie Reggiego Millera. Gwiazdor Pacers był całkiem sam i miał do wykonania prosty rzut, aby doprowadzić do remisu i prawdopodobnie do dogrywki. Kiedy wypuszczał piłkę z rąk, znikąd pojawił się pędzący jak szalony Tayshaun Prince. Był jednak za daleko, nie miał szans przeszkodzić w rzucie. Mimo wszystko skoczył… jego ręka wyciągnęła się, jeszcze trochę… i jeszcze trochę, po to, żeby w scenie jak ze Space Jamu w nieludzki sposób zablokować piłkę, która potem odbiła się od tablicy i poleciała w stroną linii bocznej. Jednak kiedy już miała wypaść na aut, jak spod ziemi wyrósł Rip Hamilton, utrzymał ją w boisku i zamknął spotkanie na linii. Ta akcja do dziś budzi ciarki u każdego fana drużyny z Motown.
W trzecim meczu Detroit wyraźnie pokonało rozbitą Indianę, a następnie od stanu 2–2 w ostatnich dwóch spotkaniach „Goin to Work” weszli na jeszcze wyższy poziom defensywny i dwukrotnie zatrzymali rywali na 65 punktach. Tak, w całym meczu. Nikt nigdy w historii NBA nie wszedł na tak duszący i obezwładniający poziom defensywy. Ktoś powie, że fakt, że taka drużyna weszła do finału ligi, to jeden z największych kryzysów w historii NBA. Cóż… ja się nie zgodzę. Kochałem oglądać to topienie przeciwników w błocie. Zwłaszcza że najlepsze miało dopiero nadejść.
Ben Wallace za trzy!
Od momentu zakończenia gry w Bulls przez Jordana NBA została zdominowana przez Konferencję Zachodnią. W latach 1999–2003 pięć kolejnych tytułów mistrzowskich trafiło do Spurs i Lakers. Za każdym razem dość łatwo, tylko dwa razy drużyny z Zachodu potrzebowały aż sześciu spotkań do rozstrzygnięcia serii.
Także tym razem miało tak być. Naprzeciw rzemieślniczych Pistons, dla których sukcesem było samo przyjście do roboty w finałach, stawali gwiazdorscy Los Angeles Lakers. Drużyna z Miasta Aniołów w przeciwieństwie do przeciwnika przeszła przez swoją konferencję relatywnie bezproblemowo, napotykając po drodze tylko jedną prawdziwą przeszkodę – swoich największych rywali z San Antonio. Przegrali nawet pierwsze dwa spotkania w tamtej serii u siebie… tylko po to, żeby powrócić w wielkim stylu, wygrać cztery kolejne mecze i w konsekwencji całą serię 4–2. Poza tym jednym przypadkiem przeszli do finału jak burza – mimo walki z drużynami dużo lepszymi niż Bucks czy nawet Pacers, bo mierzyli się też z Rockets prowadzonymi przez Yao Minga i Trzygłowym Wilkiem z Minnesoty dowodzonym przez MVP ligi, Kevina Garnetta.
Nie było to dla nikogo zaskoczeniem. W końcu przed sezonem Lakers dodali członków Hall of Fame, Gary’ego Paytona i Karla Malone’a, do swojego trzonu All-Starów: Kobe Bryant – Shaquille O’Neal. Tak miało być. Dla pozyskanych weteranów szykował się piękny ostatni taniec, dla Shaqa i Kobego – kolejny puchar, z którego pijąc, mogliby znowu odnaleźć wspólną chemię.
Przed rozpoczęciem finałów kurs na wygraną Pistons wynosił 5:1, natomiast na zwycięstwo Lakers – 1,18:1.Linia na pierwszy mecz rozgrywany w Staples Center wynosiła w przypadku Lakers -8, co jest jednym z najwyższych kursów w historii spotkań rozpoczynających finały.
Cóż, Pistons mieli bukmacherów w głębokim poważaniu i w pierwszym meczu wzięli gwiazdorów z Hollywood i wytarzali ich w błocie. Shaq kryty przez Sheeda, podwajany przez Bena, Kobe nękany na zmianę przez Taya, Ripa i nawet Chaunceya… A i tak ci dwaj zdobyli łącznie 59 z… 75 punktów drużyny. Pistons, męcząc najlepszych graczy Lakers, ograniczyli ich pozostałych zawodników do 16 punktów, wygrali drugą połowę spotkania 47 do 34 i cały mecz 87:75. Linia my ass.
Mecz numer dwa to znowu linia -8 na Lakers… i Pistons prowadzący sześcioma punktami na 47 sekund do końca. Wielcy faworyci z Los Angeles potrzebowali sekwencji And-1 (z trafionym osobistym) Shaqa, pudła Detroit, błędu w komunikacji graczy Pistons z trenerem przy prowadzeniu trzema punktami na 10 sekund do końca (miał być faul za dwa punkty, którego nie popełnili) i trójki Bryanta na 2,1 sekundy przed końcem. Tylko dzięki temu Lakers weszli do dogrywki, którą wreszcie wygrali.
Czyżby w tym momencie seria wreszcie odwróciła się na korzyść Lakers? Skądże. W autobusie odwożącym graczy Pistons na lotnisko padła kolejna gwarancja, tym razem od Chaunceya Billupsa: „Nie wracamy do LA” (ówczesny format finałów: 2–3–2).Czy obchodziło go, że nigdy wcześniej niżej rozstawiony zespół nie wygrał wszystkich trzech spotkań w finałach u siebie? Chyba nie. W fabryce nie patrzysz na historię, tylko robisz swoje.
Trzeci mecz to dominacja Pistons i defensywny blowout 88–68 (najniższa zdobycz Lakers w play-offach w historii). Czwarty –wielki zryw Shaqa, 36–20 na duecie Wallace’ów, remis po 56 przed czwartą kwartą… i wygrana Pistons 88–80.Mecz numer pięć to szaleństwo. Klasyczna historia, zespół przegrywa 3–0 lub 3–1, gra do pierwszego runu rywala. W tym przypadku do drugiej kwarty wygranej przez Detroit 30–21. Potem się rozpada. Trzecia kwarta dla Pistons 27–14. A ostatecznie drużyna nadgania, kiedy zwycięzcy świętują. Lakers na 3:13 do końca nadgonili z 98–72 na ostateczne 100–87.
Czym jest szaleństwo?
Szaleństwo to krzyk. Szaleństwo to nastolatek stojący w nocy przed telewizorem… Stojący? Skaczący! Budzący rodziców krzykiem, niszczący kanapę bieganiem. Zjadający resztkę chipsów i rozrzucający okruszki po pokoju.
Szaleństwo to Ben Wallace kozłujący w kontrze na 11 minut do końca. Szaleństwo to Pistons 2004 nagle grający uptempo. Szaleństwo to Ben Wallace rzucający niekrytego fade awaya na 9:15 do końca i Tayshaun Prince dobijający to potężnym dwuręcznym wsadem, niemal bez skakania.
Szaleństwo to Ben Wallace rzucający za trzy w kontrze. Lakers już nie wracają, nie podchodzą, nie wiedzą, co się dzieje. Ben dostaje piłkę na trójce, cała hala krzyczy. „Rzucaj, rzucaj!” – wibruje The Palace… „Rzucaj!!!” – drze się nastolatek przed telewizorem. „Shoot it!” – krzyczą koledzy.
„Rzucaj!”– myśli „Big Ben”. „Teraz na pewno wpadnie!”
Z tempem posuwającego się lodowca patrzy na kosz, składa się do rzutu, bierze głęboki oddech, wypuszcza wreszcie piłkę w stronę obręczy. „Wpadnie jak nic!” – myślą wszyscy. „MUSI!”
Oczywiście nie wpada. Nie dotyka obręczy. Ani nawet tablicy. Leci sobie po prostu gdzieś tam obok. A hala i tak wybucha radością. „Jesteśmy bezpieczni. Oni wiedzą i my wiemy, i Lakers wiedzą, że jak Ben rzuca, że jak ta rzemieślnicza drużyna pozwala sobie na chwile luzu jeszcze w trakcie gry, to jest po meczu! Koniec, KONIEC, jesteśmy mistrzami, wreszcie, NARESZCIE!”
MVP finałów zostaje Chauncey Billups. Wciąż nie wiem, dlaczego nie Ben – należało mu się, choćby tylko za tego cudownego airballa. „Mr Big Shot” to najważniejszy gracz Detroit, ale wcale nie najlepszy. Oni mają pięciu najlepszych graczy i nie gorszą ławkę. Wygrali, wypocili, wypracowali to mistrzostwo.
Jeszcze długo będą rządzić na Wschodzie NBA. Za rok czy dwa będą mieć w All-Star Game rekordowych czterech graczy. Wygrają ten mecz dla Wschodu, bo wyjdą we czterech naraz i narzucą bawiącym się gwiazdkom defensywny reżim, co po chwili podchwyci reszta drużyny. Będą też batalie w finałach ze Spurs rozstrzygane przez rzuty Roberta Horry’ego oraz Wade i LeBron budujący swoje legendy w seriach z Pistons.
Tę drużynę czeka jeszcze tyle niesamowitych historii…
Na razie to się nie liczy. Na razie jest szaleństwo. Ben Wallace rzuca za trzy. Koszykówka nigdy nie będzie piękniejsza.
* Tekst mogę tu umieścić dzięki uprzejmości Piotrka Zarychty, naczelnego i reaktywatora już niestety nieistniejącego magazynu Magic Basketball. To pierwszy artykuł jaki napisałem dla tego fantastycznego projektu i żałuję że nie dane było nam kontynuować Magica, bo był po prostu piękny.
Warto docenić pasję i determinację jakie za pismem stały, a zwłaszcza to jak niesamowicie dużo poświęcił temu właśnie Piotrek. To człowiek o ogromnej pasji i mimo porażki pisma, wrócił teraz do korzeni i prowadzi fantastyczny kanał na Youtube z highlightami i skrótami spotkań. Zarychta Highlights, mocno polecam. Wejdźcie tam proszę i dajcie suba, łapkę w górę, czy co tam się robi na YT. Jego praca zdecydowanie na to zasługuje.
Hej a Agrykola?